Jest niedziela. Wstaję. W kuchni bajzel taki, że normalnie już od rana powinnam zrobić awanturę, narzekać, że jak ja nie zrobię to nie jest zrobione i takie tam gadanie. Tym razem jednak odpuściłam, bez nerwów i spiny sprzątnęłam ten bałagan, który to dzień wcześniej zostawiłam więc co tu się dziwić, w końcu krasnoludki to tylko w bajkach…
Zrobiłam śniadanie, dałam chłopu i dziecku, sama zrobiłam sobie pysznej kawy i delektowałam się chwilą… (btw kawa smakowała wybornie).
Później oczywiście wszystko w biegu żeby zdążyć do Kościoła, z którego to wyszłam z naprawdę lekkim sercem i świeżą głową…To tak jakbym doświadczyła właśnie tego, co było mi w danej chwili tak bardzo potrzebne.
I tutaj odsyłam do wpisu o tęsknocie irracjonalnej. Potwierdza się fakt, że bardzo potrzebujemy w swoim życiu odpowiedniego „przewodnika”, który pomoże nam odnaleźć właściwą ścieżkę…
Żeby do końca wykorzystać ten duchowy spokój, pogłębić go i się nim nacieszyć postanowiliśmy zrobić sobie wycieczkę do lasu, do jednego z tych miejsc, które przyciągają mnie jak magnes…są magiczne w swojej prostocie i oddziaływaniu.
Tam długi i w miarę spokojny (…) spacer, wśród przyrody, zieleni i w najlepszej możliwej na ten moment atmosferze. Totalnie wyłączone myślenie i delektowanie się chwilą, coś czego dawno już nie doświadczyłam, tego spokoju ducha…
Powrót do domu, obiad… I nawet okropne samopoczucie (chyba jednak mam mała tolerancję bólu) nie zachwiało mojego spokoju, nie wywołało mojego narzekania czy nerwów…Jakiś taki cudownie jak na moje możliwości spokojny dzień…
I tak, aż do dzisiejszego poranka, gdzie na dzień dobry dostajesz wiadomość, że masz na siebie uważać, bo ktoś z twoich bliskich miał dziwne sny…
I cały ten spokój szlag trafił! Tyle tylko, że tym razem zawzięłam się w sobie i postanowiłam sama siebie postawić do pionu, trochę mi się udało…
I niech tak zostanie, może to „trochę się udało” zrobi robotę…