No właśnie, podobno jaki poniedziałek taki cały tydzień. Niestety! Jeszcze w poniedziałek myślałam, że no może jednak nie będzie tak źle. Ze dzisiejszy dzień, owszem chujowy, no ale jakoś przeżyje ten tydzień.
Tak myślałam jeszcze w poniedziałek…
Wtorek natomiast zaczął się tak, że autentycznie bałam się kolejnego dnia. Nie, nie, to nie takie tam gadanie, tylko ja autentycznie wzdrygałam się na samą myśl tego, co jeszcze może się wydarzyć!
Środa. Obudziłam się i od razu ścisk w żołądku, i obawy co tym razem. Ok nie było całkiem dobrze, ale w porównaniu z dwoma poprzednimi dniami to jednak nie ma co narzekać. Owszem strach i przeżywanie tego, co stało się chociażby dzień wcześniej jeszcze przez jakiś czas będą mi towarzyszyć, no ale chociażbym nie wiem jak chciała nie wyzbędę się tego lęku ot tak.
Ja w tą środę sobie nawet pomyślałam, że kurcze może ta zła passa skończy się jednak wcześniej niż na koniec tygodnia.
Czwartek. Jeszcze rano trzymałam się tej myśli, że to już koniec. Że oprócz tego, że jednak dalej zestresowana to ten czwartkowy dzień ogarnę bez większego problemu. No i ogarniałam mniej więcej do godziny 9 rano, kiedy to dojechałam do pracy! No a później, w ciągu dnia wcale dużo lepiej nie było…
No to ja znowu próbuję kłócić się z losem, w myślach krzyczę na cały głos, że co ja takiego zrobiłam, że o co ci chodzi i co jeszcze do jasnej cholery no i że może jednak wystarczy?!
Piątek. No żesz, niech to wszystko szlag trafi! Tak, tak. Pasmo nazwijmy to ładnie niepożądanych wydarzeń ma się dobrze, i zamiast zwalniać to pędzi jak popieprzone, jak huragan który sieje zniszczenie wśród wszystkiego co napotka na swojej drodze. Ten huragan zasiał spustoszenie w moim portfelu, ale przede wszystkim w psychice. Naprawdę do tej pory czuję lęk, złość, ogromny smutek i bezsilność. Jedne problemy generują drugie. Obwinianie siebie, pretensje do samej siebie wcale nie pomagają w ich rozwiązaniu, no ale nie ukrywajmy pierwszy raz od dawna poczułam, że to dla mnie za dużo, że jeszcze coś, jedna mała rzecz i ja naprawdę nie ogarnę tego psychicznie, że rozsypę się na kawałki i nic ani nikt nie będzie w stanie poskładać mnie na nowo!
Czy ten koncert niefortunnych zdarzeń kiedyś się skończy? Będę szczera sama za sobą! Zdaje sobie sprawę, że repertuar jest szeroki, mam tylko nadzieję, że los będzie tak łaskawy i da mi się pozbierać przed kolejnym atakiem, bo jeśli nie, to ja naprawdę już teraz wywieszam białą flagę!
I na koniec tak w skrócie, co przyniósł mi ten tydzień: wkurw w pracy (i to nie jeden), nazwijmy to niefortunne zdarzenie na drodze, dwukrotne tracenie czasu na wyjaśnianie czemu internet nie działa (i to wtedy kiedy jest najbardziej potrzebny), blokada na kole za zapomniany i niezapłacony mandat (co za tym idzie w chuj pieniędzy nie moje, przecież musiałam zapłacić za to żeby zdjęli to cholerstwo z koła), a że wiadomo kasa potrzebna to i wypłata nie taka jak być powinna, a na koniec telefon ze szkoły dziecka, że miał z kolegą małą kolizję i uderzył się w głowę, że jest ok no ale coś tam się wydarzyło (w ślad za tym dowiedziałam się, że moje dziecko widział jakiś tam pan odpowiedzialny za pierwszą pomoc w szkole więc znowu moje ciśnienie skoczyło do 200 no bo skoro go widział to jednak musiało to wyglądać nieciekawie…)
Teraz zostaje kwestia jak pozbierać się po tym wszystkim (tak próbuję sobie wmówić, że ten cały tydzień skończył się w piątek, a weekend to tak jakby osobny twór). Powinnam chyba zacząć od odgruzowania swojej głowy, psychiki, myślenia żeby na trzeźwo spojrzeć na swoją sytuację i jakoś ją ogarnąć!
Życzę sobie powodzenia, bo przyznaję takie codzienne pasmo nieszczęść trochę moją psychikę poturbowało…