Tak się zastanawiam jak dużo człowiek może udźwignąć? I nie myślę tutaj o jakiś naprawdę ekstremalnych sytuacjach, a o zwykłej prozie życia? O wczesnym wstawaniu, pracy która wykańcza psychicznie, tysiącu dodatkowych zajęć jakie Twoje dziecko uwielbia więc ciężko z czegokolwiek zrezygnować, o dodatkowej pracy i siedzeniu po nocach żeby ją ukończyć, o patrzeniu na ciągły bałagan w domu (no bo nie masz przecież ani czasu ani sił na to żeby ten bajzel ogarnąć), ciągłym pośpiechu no bo w tym wszystkim jesteś tak niezorganizowana, że już sama się na siebie wkurzasz i obiecujesz poprawę (no ale wiadomo brak czasu i sił…)
Dodajmy do tego czas potrzebny na zakupy, odrobienie lekcji z dzieckiem, ugotowanie normalnego, nie takiego „na szybko” obiadu (wychodzę z założenia, że coś co jest rzadko jest bardziej doceniane, także sami rozumiecie…)
Zastanawiam się jak długo w takim nieładzie egzystencjonalnym można funkcjonować? Jak długo można się ciągle spieszyć, ciągle czegoś nie zdążyć załatwić, spóźnić się po raz setny do pracy czy nie mieć czasu na kawkę z przyjaciółką czy rozmowę z najbliższymi…
To wszystko nie jest w porządku przewde wszystkim w stosunku do nas samych…
Od jakiegoś już czasu próbuję to wszystko przeorganizować, w sumie póki co mocno myślę nad tym jak to zrobić. W głowie mam tysiące scenariuszy na to jak to od września wszystko się zmieni, doba się wydłuży, a ja niczym po wypiciu hetolitrów redbulla będę wprost tryskać energią…
Będę miała czas nie tylko na prozę życia ale też na czytanie książek, pisanie bloga, śpiewanie w chórze, spacery i inne fajne rzeczy, które dodadzą mi energii…
Tak, tak…. takie są moje założenia… Prawda jest jednak taka, że za cholerę nie wiem jak to dalej będzie. Jak znajdę czas na to wszystko co chcę i powinnam (w swoim nie innych odczuciu to „powinnam”) …
Ciężko jest mi podjąć decyzję, z czego zrezygnować bo chyba tylko to sprawi, że nasze/moje życie będzie mogło wejść na właściwe tory. Tylko wtedy będę mogła zadbać o dobre relacje z ludźmi, na których mi zależy i którzy pragną tej normalności ze mną w roli głównej…
Na chwilę obecną jestem na takim etapie, że:
- Wykończona psychicznie przez pracę wstaję, zgłaszam sicka i do niej nie idę bo najzwyczajniej w świecie nie jestem w stanie tego ogarnąć… Zastanawiam się tylko jak ogarnę siebie po wypłacie… trochę tych wolnych dni w tym miesiącu potrzebuję, a nikt mi za nie nie zapłaci
- Jak już jestem w domu bo potrzebuje odpoczynku to robię milion innych rzeczy, które absolutnie nie kwalifikują się jako odpoczynek (ale może przynajmniej nie będę musiała myć naczyć w łazience bo w zlewie w kuchni nie ma już na nic miejsca, kupka z prasowasniem chociaż trochę się zmniejszy, a rodzina będzie mogła zjeść normalny obiad…
- Dziecko do szkoły zaprowadzam wiedząc, że będzie spóźnione, a mimo to nawet się nie spieszę…Mało tego, będąc jeszcze w domu zdaje sobie sprawę, że nie zdążymy być na czas a i tak jakoś nie mam siły żeby to zmienić (chociaż czasami bym mogła)
Mogłabym tak jeszcze wymieniać, tylko po co? Przy każdym swoim potknięciu nachodzą mnie myśli, że to nie tak ma być, że muszę mocno przeorganizowac swoje życie, tyle tylko, że na chwilę obecną brak mi pomysłu, czasu, siły i odwagi…
Może ktoś z Was ma czy miał podobnie? Może znaleźliście sposób na to, żeby uzyskać w życiu harmonię i złapać odpowiedni balans?
Śmiało, podzielcie się swoimi doświadczeniami i przemyśleniami na ten tamat…