Wczoraj jak to na prawdziwą MATKĘ POLKĘ mieszkającą na emigracji przystało zorganizowałam swemu kochanemu dziecku wypad z okazji hucznie tutaj świętowanego Halloween. Dziecko nie szczególnie przebrane bo nie lubi, za to mamusia czytaj ja podobno się postarałam… W sensie nie przebrałam się za żadną wiedźmę (przebranie nie jest mi tutaj potrzebne), nie latałam po osiedlu w szpiczastym kapeluszu ani nic z tych rzeczy. Ot tak prawie cała na czarno z niewielkim dodatkiem czerwonego. Włosy pokręcone żeby ukryć fakt ich nie umycia i tyle! I kurde ktoś mi powiedział, że wyglądałam pięknie, tak jakby się coś we mnie zmieniło…
I gdybym usłyszała to od innej osoby to pewnie pomyślałabym sobie, że to jakiś żart, no w najlepszym wypadku zwykła kurtuazja… Przecież nic się we mnie nie zmieniło od naszego poprzedniego spotkania, ba niewiele się we mnie zmieniło od dłuższego już czasu. Nie zrzuciłam 30 kilogramów, kurcze nawet 5 nie udało mi się zrzucić, nie zrobiłam sobie operacji plastycznej, nie miałam nawet czasu na wizytę u kosmetyczki. Paznokcie nie pomalowane, makijaż może trochę wyrazistszy niż zwykle i tyle, nic więcej. Nawet szpilek nie założyłam…
A jednak ktoś kto mnie całkiem dobrze zna zauważył we mnie jakąś zmianę. I po krótkim namyśle zdałam sobie sprawę, że ta zmiana we mnie zaszła, że może sama się na niej nie skupiam, nie widzę jej jeszcze do końca w swoim lustrzanym odbiciu, ale chyba jednak coś zakiełkowało. Moja pewność siebie jeszcze długo się będzie odbudowywała, ale już wiem co sprawia, że się zmieniam…
Zaczęłam angażować się w nowe projekty, zaczęłam małymi kroczkami realizować to o czym od dawna myślałam, może nawet po cichu marzyłam (chociażby pisanie bloga). Ale też w projekty, o których w życiu bym nie pomyślała, że się za nie wezmę. Zaczynam dzięki danej mi szansie coś współtworzyć, budując jednocześnie poczucie, że nadaję się do czegoś więcej niż tylko gotowanie, sprzątanie, zakupy i praca. Nie mówię tutaj o wychowywaniu dziecka, bo to jest inna kategoria, moje zadanie numer jeden i mój największy priorytet. Mówię o tym, że nasze codzienne życie nie może i nie powinno stać na przeszkodzie do tego aby się realizować, żeby się rozwijać, próbować nowych rzeczy. Mimo wielu problemów i ogromnego zmęczenia, bo nie ukrywajmy to wszystko wymaga czasu i cholernie dobrej organizacji to czuję, że to wszystko sprawia, że powoli staję się inną osobą, lepszą dla samej siebie. I myślę, że o to właśnie tutaj chodzi. O moje dobre samopoczucie, o to żebym na nowo poczuła się ważna i mam nadzieję doceniona jak przyjdzie na to czas. Żebym poczuła, że mam coś jeszcze do powiedzenia.
W tym wszystkim znajduję jeszcze czas i siły (chociaż tutaj bywa różnie) na to, żeby popracować nad swoją kondycją fizyczną i psychiczną (endorfiny swoje robią). Coś tak oczywistego, jak wyjście z domu żeby zrobić coś dla siebie (czytaj ciała i ducha) było dla mnie do tej pory Mount Everestem, czymś niemożliwym do zdobycia. Jak zastanawiam się jak to możliwe dochodzę do mało fajnych wniosków, że to nie brak możliwości, a brak chęci trzymał mnie w domu i tej mojej czarnej emocjonalnej dziurze.
To wszystko o czym piszę nie sprawi, że nagle wszystkie problemy znikną, albo że świat już będzie zawsze piękny i kolorowy. To nawet nie sprawi, że już nigdy ja czy Ty nie będziemy mieli gorszego dnia, tygodnia, miesiąca… To wszystko może natomiast sprawić, że zaczniesz inaczej patrzeć na swoje problemy, że zaczniesz dostrzegać więcej pozytywów, może przestaniesz walczyć z tym co daje Ci los i mniej przejmować się rzeczami, na które nie masz wpływu.
Nowe wyzwania i robienie czegoś dla siebie bardzo nas zmienia, a zmiany te choć subtelne są widoczne….